Czego nie nawidzę
Proszę państwa… Siedziałem sobie wczoraj radośnie w domu i a zanim jeszcze siedziałem w domu wpadłem na pomysł, że jednak intel AC3165 to za słaba karta wifi w moim laptopie… Wiec kupiłem intel AX200…
No i oczywiście zdemontować to każdy Żydek potrafi… Odpiąć kable od anten to też każdy Żydek potrafi…
Ale ile ja sę potem nawkurwiałem… siedziałem sobie… Kląłem i kląłem… piłem to piwsko, bo myślałem, że pomoże xD, paliłem tego elektryka, w którym ostatnio odkryłem funkcje wibracji i nawet ni wiem, po co ona tam jest… I próbowałem podpiąć te kable. Kto to kiedyś robił ten wie, że takie to łątwe wcale nie jest…
Po godzinie męczarni poszedłem zjeść, bo inaczej się nie dało. Zjadłem i przystąpiłem ponownie do pracy… I wtedy poszło szybciej. Pierwszy kabel podłączyłe w minut 10, cóż za radość, cóż za sukces!
Drugi natomiast kilka chwil po poprzednim.
I wszystko działa.
Więc, moi przyjaciele, nienawidzę takich malutkich otworków w końcóweczkach, że ani to się nie zachacza, żeby móc wcisnać jak ktoś choć minimalnie odchyli od rządanego ustawienia… I te gniazda jeszczetak blisko siebie są… Ehh, w dellu studio 1555 to lepiej rozwiązali.
Nigdy nie będzie zawsze tak samo
Rodzimy się by dorosnąć, dorastamy by zdechnąć. Już wielu przede mną zastanawiało się nad tym, po co tak właściwie wszystko się dzieje. Jesteśmy dziećmi, szybko chcemy dorastać, a najlepiej to już mieć te 20+, mieć robotę i to najlepiej dobrze, a nawet bardzo dobrze płatną, piękną dziewczynę / przystojnego chłopaka, własną chatę w mieście, a najlepiej to jeszcze dodatkowo jakąś willę na wsi, co by zmęczonym zgiełkiem wielkiej miejskiej wsi móc sobie czasem odpocząć od wszystkiego. Pędzimy tak i pędzimy za hajsem, za dorosłością, gubiąc po drodze wszystko to, co kiedyś definiowało nas jako młodych, chętnych wiedzy, ciekawych świata gnojków. I po co komu to wszystko?
Pędzimy tak ku tej dorosłości, mając to szczenięce wrażenie, że na pewno nam się wszystko uda i poradzimy sobie ze wszystkim, jednak życie niestety częściej niż rzadziej weryfikuje to, że jesteśmy bezużytecznymi, nieprzystosowanymi do życia trutniami, którzy na pewno w kilku, lub kilkunastu przypadkach kończą albo na bruku, z roztrzaskaną wizją pięknej przyszłości z psem w ogródku, drudzy zaś siedzą na zasiłku dla nierobotnych i zastanawiają się, gdzie popełnili błąd w dążeniu ku doskonałości.
Wielokrotnie gonimy marzenia, których tak naprawdę nigdy nie zdołamy uchwycić. Czasem by zaspokoić pragnienia naszych rodziców, bo wymarzyli sobie syna prawnika / masażystę / kogokolwiek innego z grubym portfelem i dziewczyną piękna, a najlepiej i delikatną niczym porcelanowa zastawa.
A życie tak naprawdę jest tylko sumą wypadków i przypadków. Nikt z góry nie sterczy nad naszym losem, nie wisi nad nim jak sęp nad padliną zastanawiający się, czy już ją rozszarpać czy poczekać jeszcze 10 sekund, węsząc w powietrzu przeciwnika, któ©ego należałoby wyeliminować.
Jesteśmy takimi trutniami do eliminacji,, w iluśtam przypadkach bojącymi się opowiadać o tym, co nas dręczy i gnębi, co nas przytłacza i co nie daje nam spać, co nas męczy i dręczy we dnie jak i po nocach, co nas doprowadza do furii, a nierzadko nie potrafimy po prostu ująć tego w słowa. BO czymże są słowa w porównaniu do ogromu uczuć, jakie dane jest odczuwać żywej jednostce?
Zawsze imponowali mi ludzie, którzy pomimo ciężkich, nie raz i nie dwa bolesnych doświadczeniach potrafili pozbierać się i udowodnić, że dadzą sobie doskonale radę ze wszystkim, niezależnie, czy plujesz im w twarz czy rzucasz kłody pod nogi. Jak oni to robią. Też bym chciał tak umieć. Rozpychać się przez życie jak taran, miażdżąc i niszcząc wszystkie zmartwienia w zarodku.
Jednakże, w ich przypadku też wcale nie jest tak łatwo. Bo ignorowanie problemu wcale nie sprawia, ze go nie ma. Myślicie sobie, że ludzie, którzy przeżyli wiele i podnoszą się mimo wszystko na nogi już są uodpornieni na wszystkie krzywdy, jakie wyrządza im drugi człowiek? Że są skupieni tylko na swojej karierze i pieniądzach, że liczy się dla nich tylko własny dobrobyt? Wierutna bzdura, tak sądzę.
Nie ma człowieka wypranego z uczuć, są tylko ludzie, którzy starają się udawać przed wszystkimi, ze wszystko jest w porządku i nic ich nie zagnie. Tak naprawdę każdy człowiek ma duszę, a dusza jest od tego wszystkiego. TO dusza boli. Płaczesz, bo kochasz ten świat, który jest tak piękny, a przecież tak brzydki jednocześnie. Przepełniony miłością, a i tyleż samo w nim nienawiści.
Są również tacy, którzy chcieliby osiągnąć w życiu coś… Nienazwane, co da im szczęście i radość. Zatracają się w dziecinnych marzeniach, które tracą swe barwy z każdym upływającym dniem, a jednak starają się dążyć do tego, by choć po trosze je spełnić… Ale po co? Co im da pogoń za wyblakłym pragnieniem czegoś, czego zapach, smak i nazwę już dawno zapomnieli. Czymś, czego sens już dawno im umknął?
Są również tacy, którzy dawno zagubili marzenia i żyć im się odechciało, więc postanowili odejść, przytłoczeni oczekiwaniami tego świata, którym nie byli w stanie podołać. Wybierają więc najprostsze rozwiązanie. Ale czy na pewno? Myślicie, że tak łatwo jest popełnić samobójstwo? Że ludzie nie boją się na samą myśl o tym, że zawiodą swoich bliskich, zę pójdą na tamtą stronę i co tam ich spotka, że nie będą bali się o swoich bliskich? To, ze sami zatracili marzenia, że zmienili się tak bardzo, że nie poznają samych siebie, że życie przygniotło ich nieco za mocno do ziemi są totalnie zobojętniali? Nieprawda, tak jak wyżej. Samobójstwo to tak naprawdę czyn, który prawdopodobnie będzie wymagał od nich najwięcej odwagi i samozaparcia ze wszystkich rzeczy, jakie zrobili w życiu.
Czyli co?
Życie to wieczne zmiany. Gonimy za wszystkim, często nie mogąc dogonić czegoś, co sami nie wiemy, czym konkretnie miałoby być. Wszystko przemija, człowiek przemija, życie przemija, pory roku się zmieniają, a niektórzy wciąż gonią, inni zaś się poddają, bo są zwyczajnie zmęczeni i zawiedzeni samymi sobą. I nic nigdy nie jest takie samo, jak było kiedyś.
NOŻ PO PROSTU
Słuchajcie, nie będę dzisiaj nikogo witał ani nic dzisiaj nie będzie, co było w ostatnich wpisach i nawet nie będę poprawiał literówek, gdyż jestem zbyt zniesmaczony zachowaniem, hm,pewnej osoby, której mam naidzeję tu nie ma i tego nie czyta.
Słuchajcie. Ja wiem, że tiktoki, że można wrzucać zajebiste, krótkie filmiki i w ogóle wszystko i dawać zarabiać tym łachmytom, od których np się podkradnie muzykę, ale to, co robi pewna, hm, dziewczyna, to jak dla mnie przekracza już ludzkie pojęcie.
Mówię o tiktoku jakiejś Moni, której się chyba ewidentnie nudzi w życiu. Hm, przez tą osobistość już kilka razy randomowe ludziki zapytały mnie, w jaki sposób niewidomy wie, że może przestać wycierać dupsko po sraniu.
No naprawdę, co jest zabawnego w nagrywaniu takich rzeczy?
Potem na ulicach pdbijają jakieś randomy kurła i się pytają o tkie bzdury, jak właśnie wycieranie dupy, albo po co Ci w domu lustro czy prąd.
Żałosne kurwa.
Musisz więcej jeść
Molly Weasley doskonale pamiętała chłopca, którego spotkała na peronie dziewiątym, gdy poprosił ją o pomoc w przejściu na peron 9i¾. Widziała jego biedną, wychudzoną sylwetkę w wielkich, workowatych ubraniach, zapewne po starszym kuzynie. Albus Dumbledore przecież umieścił tego biednego, wygłodzonego chłopca u jakiejś mugolskiej rodziny, zamiast powierzyć go jej! Wychowywała przecież siódemkę dzieci! Kto jest tak doświadczony w tych sprawach jak nie ona!
Nie mogła jednak się burzyć i sprzeciwiać Albusowi, gdyż na pewno wiedział, co jest najlepsze dla tego chłopca, aczkolwiek nie mogła również patrzeć na tego biednego, wygłodzonego chłopaczka, jak słaniał się na nogach z wycieńczenia, jak ledwo wciągał swój ciężki, wypakowany książkami i innymi niezbędnymi na pierwszym roku rzeczami kufer do pociągu, że aż jej dwaj starsi synowie, Fred i George, musieli mu pomóc. Cieszyła się, że jej dzieci były takie kulturalne, odżywione i dobrze wychowane. Zawdzięczała to sobie i swemu mężowi, który jednak nie miał tak wielkiego wpływu na wychowanie dzieci jak ona. Przecież to ona była matką! To należało do jej obowiązków!
Zresztą, Molly nie mogła patrzeć na cierpienie żadnego dziecka. Od razu włączały jej się matczyne odruchy. Już chciała prać brudne ubranka, pędzić do garów, by jak najprędzej dokarmić wychudzone, zbiedzone dzieciątka. Dlatego właśnie nie mogła patrzeć na Harry’ego, który był taki biedny, a przecież był tak bohaterski. Wyzwolił przecież ich spod jarzma czarnoksiężnika, którego imienia nie należało nadal wymawiać. Musiała coś z tym zrobić. Serce jej się przecież krajało, gdy na niego patrzyła. Taki miły, taki kulturalny, a taki chudy! Nie mogła już dłużej patrzeć na cierpienie tego chłopca. Gdy wróciła do domu z dworca, szybko naskrobała notkę do Albusa z nadzieją, że rozpatrzy jej prośbę pozytywnie.
***
Długo musiała czekać na pozytywne rozpatrzenie swej notki, a i tak się go nie doczekała. Na szczęście, jej nieodpowiedzialni synowie, zapewne za namową jej męża, już ona sobie z nim poważnie porozmawia, przywieźli Harry’ego w wakacje po ich pierwszym roku. To nic, że w tym roku miała posłać do Hogwartu już piątkę swych najmłodszych pociech, kiedy Harry był w jej domu. Teraz wreszcie mogła spełnić swe marzenie, swe największe pragnienie, ukrywane gdzieś na dnie serca, mogła dalej nieść pomoc potrzebującym dzieciom, które przecież, bezdyskusyjnie, owej pomocy potrzebowały, to przecież widać na pierwszy rzut oka!
Gdy tylko Harry pojawił się w jej domu, prędko przyrządziła mu smaczne i pożywne śniadanie, by chłopak wreszcie trochę przytył. Molly miała również inne plany. Doskonale zdając sobie sprawę ze szczenięcego zauroczenia jej córki w Harrym, w głębi serca marzyła, by ta dwójka w przyszłości się zeszła. Nie mogła jednak być taka jak Albus, zresztą i tak tego nie chciała. Uważała, że manipulacje ludźmi to zbrodnia. W tej kwestii postanowiła więc poczekać, a może, na najpiękniejszą Rowenę, Harry i Ginny zakochają się w sobie i wtedy nie tylko Harry’ego będzie mogła dokarmiać, ale także cudowne, zielonookie i rudowłose wnuczęta, których ta dwójka z pewnością jej dostarczy?
Teraz jednak, domownicy potrzebują smacznego, pożywnego obiadu. Szybko więc zamordowała kilkanaście kurcząt, błąkających się i gdaczących po ich podwórku i zaczęła przygotowania do wielkiego, hucznego wydarzenia, jakim jest obiad
***
Na sam koniec wakacji, Molly zleciła swojej córce, by ta dbała o Pottera. Nie chciała, nie mogła dopuścić, by Harry’emu stała się krzywda. No bo cóż może doprowadzić do śmierci czarodzieja, jeśli nie wygłodzenie? Przekazała również Ginny, by ta dbała o siebie i jadła dużo białka, jak i owoców, by wyrosła na młodą, silną i zdrową czarownicę. Kazała również Ronaldowi, jej najmłodszemu synowi, by ten dbał o siostrę i pilnował, by nic złego jej nie spotkało. Nie mogła przecież wiedzieć, że Ron serdecznie, gdzieś w głębi swego jestestwa, nie znosił swej młodszej siostry, bo to ją matka, według niego oczywiście, ceniła sobie najbardziej.
Molly nie zdawała sobie przecież sprawy, co się stanie na pierwszym roku jej jedynej, tak długo wyczekiwanej córeczki. Nie mogła wiedzieć, że ten oszust, ten złoczyńca, ten śmierciożerca, ten pozbawiony skrupułów, niekochający nikogo, nawet własnego dziecka Lucjusz Malfoy, podczas sprzeczki i bijatyki z jej mężem, wrzucił do kociołka jej małej, niewinnej córeczki przeklęty przedmiot, przez który Jej mała, słodka Ginny znajdzie się na skraju życia i śmierci.
***
Znowu zawdzięczała życie członka jej rodziny temu biednemu chłopcu. Temu dzielnemu, biednemu chłopcu. Jak miała mu się odwdzięczyć? Nie wiedziała. Nie mogła przejąć nad nim opieki, choć tak bardzo tego pragnęła. Albus jednak nie chciał nic o tym słyszeć. Wciąż i wciąż powtarzał, że Harry będzie bezpieczny tylko u swojej mugolskiej rodziny.
Tak wdzięczna Molly nie była jeszcze nikomu. Harry po raz drugi ocalił życie całemu światu. Bo przecież jej dzieci, jej ukochane dzieci, dający jej radość i szczęście były prawie całym jej światem. Prawie całym, gdyż równie mocno kochała Harry’ego. Harry potrzebował matki, Molly jednak nie mogła być nią dla niego, gdyż Albus się na to nie zgadzał. Nie zmieniało to faktu, że Molly mogła troszczyć się o Harry’ego, gdy tylko chłopiec pojawi się w jej domu. Miała nadzieję, że w te wakacje nastąpi to szybciej, niż w zeszłym roku. Niestety, ucieczka tego okrutnego, bezwzględnego, zdradzieckiego mordercy, Molly nawet nie chciała w myślach wymawiać jego imienia, pokrzyżowała jej wszystkie plany dotyczące chłopca.
Albus Dumbledore doniósł jej, że Harry wynajmuje pokój w dziurawym kotle. Molly to bardzo zmartwiło. Przecież tej papki, serwowanej w barze nie dało się jeść. Zero wartości odżywczych! I co ona miała teraz zrobić? Tak bardzo chciała pomóc temu chłopcu, jak jeszcze nigdy do tej pory. Musiała coś wymyślić, jednak nie wiedziała, czym owo „coś” mogłoby być, jednak musiała. Postanowiła poradzić się swego męża, a już kilka dni później, wszyscy wynajmowali pokoje w dziurawym kotle, za resztę pieniędzy, pozostałych z wygranej jej męża.
***
Nie mogła wybaczyć sobie ślepoty, która nią zawładnęła. Przecież pamiętała młodego Syriusza sprzed morderstwa Potterów! Przecież pamiętała, jak bardzo był do nich przywiązany! Co więc sprawiło, że uwierzyła w te wszystkie brednie, jakoby to Syriusz wyjawił sama wie komu miejsce, gdzie ukrywali się Potterowie? Czyżby to wszystko było jakimś matactwem Albusa? Nie, nie mogła w to uwierzyć, co więcej, nie chciała w to uwierzyć. Nie mogła zawieźć się na kolejnym człowieku, który przecież starał się, by czarodziejom żyło się dobrze.
Teraz jednak Molly była szczęśliwa. Znów mogła gotować, znów mogła zajmować się domem, dziećmi, bo przecież wszystko, jak zwykle, skończyło się dobrze. Znów mogła dbać o Harry’ego, który przez ten rok zmizerniał jeszcze bardziej, choć zdawać by się mogło, że to nie możliwe. Nie wiedziała, co takiego ten chłopak wyprawia w szkole, że zamiast tyć, karmiony przecież doskonale przez skrzaty domowe, które może nie gotowały tak dobrych potraw jak ona, jednak stoły przecież uginały się od wielości wszelkiego rodzaju jadła, chłopiec nadal chudł i to w zastraszającym tempie.
W tej chwili jednak nie było to ważne. Harry znów był w jej domu, więc mogła się nim należycie zająć.
***
Nie mogła do siebie dopuścić, że Albus miał racje. Jakimś zrządzeniem losu, Ten, którego imienia nie wolno wymawiać zdołał zmartwychwstać. Molly czuła, że teraz wreszcie zostanie doceniona przez walczące rzesze czarodziejów, ponieważ nic nie było tak ważne, jak dobry posiłek w przerwach między bitwami ze sługami czarnoksiężnika.
Ciągle siedziała w kuchni na Grimmauld Place, gotując, gotując i krzycząc na swoje dzieci, które starały się podsłuchać, o czym dorośli rozmawiają na zebraniach zakonu Feniksa, przy wyśmienitych potrawach porozstawianych między papierami, mapami i teczkami z następnymi papierami. Zakonnicy co jakiś czas, podczas wertowania papierzysk i obmyślania wojennych strategii, sięgali to po udziec kurczaczy, to po kawał pieczonej gęsi w pikantnym sosie, to po podpiekane ziemniaczki, skropione obficie tłuszczykiem i posypane skwareczkami, to po sałatkę, oczywiście z mięsem, to po pożywne kanapki z peklowaną wołowiną. Ku radości Molly, wszyscy pochłaniali niemożebne ilości jedzenia, niestety z wyjątkiem Harry’ego. Chłopiec się załamał.
Molly już nie wiedziała, co jeszcze może zrobić. Nic innego, poza ugotowaniem następnej potrawy, tak cudownej w smaku, zachęcającej zapachem do zejścia do kuchni, nie przychodziło jej do głowy. To nic, że w ten sposób jeszcze bardziej zachęcała bliźniaków do podsłuchiwania zebrań.
***
Syriusz zginął. Zapewne gdyby jadł więcej, zdołałby uchylić się przed nadlatującym zaklęciem tej furiatki Bellatrix. Molly nie wiedziała, że Syriusz właśnie tak zrobił. Wszystko, jak zwykle ostatnio w swoim życiu, zwalała na niedożywienie. Na szczęście, jej dzieciaczki odżywiały się doskonale, choć nadal pozostawali szczupli. Molly była szczęśliwa, że jej mała, cudna córeczka zaokrągliła się tu i ówdzie. Była pewna, że może zawdzięczać to idealnej diecie, którą serwowała swej rodzinie od lat.
Nadal jednak dręczyły ją wątpliwości. Co miała zrobić z Harrym, który z roku na rok, szczególnie po tych krótkich wakacjach u mugoli, wyglądał coraz mizerniej? Co jeszcze mogło sprawić, by Harry przytył choć dwa funty? Nie wiedziała, a ta niewiedza doprowadzała ją do białej gorączki. Domyślała się, że powodem mizernienia Harry’ego w te wakacje była śmierć jego nieodpowiedzialnego ojca chrzestnego. Na pocieszenie chłopca przyrządziła jego ulubione ciasto, i pomimo, że chłopiec zjadł prawie całą blachę sam, nie polepszyło to jego humoru. Molly czuła bezsilność. Jeszcze nigdy nie miała tak ciężkiego przypadku, jakim był czarnowłosy chłopak.
***
Nie chciała więcej słuchać o samobójczej misji, którą ubzdurały sobie dzieciaki. Jej biedne, wygłodniałe dzieciaczki, które przecież nadal potrzebowały pomocy, jej pomocy. Kto ich tam będzie karmił? Przecież ani Hermiona, ani Harry, ani tym bardziej Ron, wcale a wcale nie umieli gotować. Nie chciała słuchać o tej misji już nigdy więcej, jednak na wszelki wypadek postanowiła przyrządzić zapasy, które dzieci mogłyby ze sobą zabrać, gdyby jednak zdecydowały się nie posłuchać jej próśb o powrót do szkoły.
Była nieco zagniewana na Harry’ego, że ten tak potraktował jej małą córeczkę. Ginny nie musiała jej nic mówić. Doskonale widziała rozpacz i tęsknotę w jej oczach, gdy rzucała ukradkowe spojrzenia Harry’emu, siedzącemu przy stoliku z Ksenofiliusem Lovegoodem.
Zapasy były gotowe do spakowania, jednak nie zadbała o to, by dzieciaki wzięły wszystko ze sobą. Na szczęście, udało im się umknąć, gdy tylko śmierciożercy pojawili się na ślubie jego syna i tej Francuskiej piękności. Ze smutkiem patrzyła na swą córkę, która powstrzymując się od płaczu tłumaczyła jej, że Harry na pewno sobie poradzi, i że nie musi się tak o niego martwić
***
Kilkadziesiąt lat po ślubie Harry’ego i Ginny, Molly leżała na łożu śmierci, płacząc i ubolewając nad swoją porażką. Cieszyła się szczęściem jej dzieci, cieszyła się wieloma wnukami, cieszyła się spokojem po zakończeniu wojny, aczkolwiek miała również powód do płaczu. Tym powodem był czarnowłosy chłopiec, gdyż Molly już zawsze będzie traktować go jako chłopca, jako jej syna, gdyż przecież wreszcie nauczył zwracać się do niej mamo. Płakała, gdyż czuła, że nie wypełniła swego zadania, powierzonego jej przez samą siebie, we wrześniu 1991 roku. Czuła, że zawiodła się na sobie. Powodem jej pełnej szlochów śmierci była starość, a także Harry Potter, który mimo jej usilnych starań, nadal był tak chudy, jakim go zapamiętała z pierwszego spotkania.
Takie to piękne
Słuchajcie, śniło mi się dziś, że pszedłem się zważyć i wyszło mi, że ważę 99 kg. O nie… Idę się odchudzać.
ależ się popier… Ekhem…
Cześć wam, łachudry wy moje! Hehe. Dawno mnie tu nie… Ehh, i znowuż to samo, znów od tego samego zdania, przekazu i wszystkiego tego samego rozpoczynam ten nudny wpis. No cóż, trudno się mówi, śpi się dalej.
Dziś nie przychodzę wam narzekać. Dziś przychodzę wam opwiedzieć radosny sen, albo i dwa, z mojej dzisiejszej, znakomicie przespanej nocy. Heh.
Słuchałem ja sobie przed snem "Nowy, wspaniały świat" i oczywiście musiało mi się przyśnić coś w tym stylu. Najsampierw rozmawiałem z moją siostrą o robieniu liquidu, bo akcyza, bo 800 procent i przecież żyć nie będzie jak, no bo jak to, że Kaczynskie i reszta wladztwa podnoszom mnie podatki łod elektryków, a tym łajzom co to fajki palom stadnie i gromadnie to łoni nie chcom podnieść tych podatków, a jakże to?! No tośmy sobie konferowali na ten jakże zajmujący temat, bo przecież wielość aromatów, różnośc w rodzajach baz, tytoniowych, glikolowych, glicerynowych, innego rodzaju baz pozostaje wybór wielki dla człowieka, co to palić chce. A przeca nie każdy ze społeczniaków wie, z jakiej bazy najlepiej zrobić najgęstrzy liquid, co zaleje grzałę i będzie długo, a długo schodził, że 100 ml wystarczy na ponad miesiąc, takoż z litra bazy idzie zrobić 10 liquidów na 10 miesięcy, a jako, iż jeszcze przeca ten kwarantanny dla palących, wapujących, parujących czy jak kto tam woli nie ma, że niby przz Koronę królów, to można będzie kupić jeden a i drugi litr może nawet za niecałe 200 złociszy i aromatów pd dostatkiem, co by na niemal dwa lata starczyło. Ehh, no to rozmawialiśmy sobie, a i w pewnym momencie owe liquidy zameniły się w ludzi, czy raczej materiały genetyczne, z jakich człowiek powstaje. Ten, co czytał, ten wie. Więc rozmawialimy o najlepszym sposobie miszania ludzkości, co by jak najlepsze społeczniaki uzyskać i tk rozmawiali i rozmawiali, aż się obudziłem i ze wstrętem wzdrygnąłem się, bo przecież palić człowieka w moim księciu v dwunastym to raczej bym ni chciał.
Następnie, i tutaj przechodzimy do sedna naszego dzisiejszego spotkania, przyśnił mi się moi drodzy Longshoot w moim domu. Tutaj z miejsca serdecznie pozdrawiam. A i przyśnił mi się on i wmieszał w okoliczności razem tem z wczorajszego dnia. Grałem ja sobie wtakom o śmisznom gierkię, co to ją znalazłek w internetach gdzieś pochowaną pod stosem innego śmiecia, co to się był on nagromadził przez te wszystkie roki akademickie, szkolnickie i kalendarzyckie. Postanowiliśmy sobie wyjśc, co by gdzieś samojazdem pojechać. Jak postawili, tak też my zrobili. Dopiero gdzieś po przebudzeniu zorientowałem się, że przecież ślepi my i na pewno… A nie, może jeszcze i w trakcie snu. Nawet chyba wspomniałem ja Longshootowi podczas tej wariackiej jazdy po Sakołcy, że przecież gdzie on kurła mać jedzie, że przecież na pewno zaraz w coś przydzwonimy albo rozjedziemy tego młodziana czy tamtą kotkę, co to na spacer się wyszli wieczorem tym słonecznym. Na co Longshoot mi odparł, że przecież cicho mam siedzieć, bo on sobie tu doskonale radzi, natomiast w tym właśnie momencie szybkośmy wpadli w poślizg niemożebny, co to z niego nawet najlepsi rajdowcy by nie wyszli i na drzewie wylądowali. Longshoot jdnak jakimś cudem wykęcił się jakoś z poślizgu tegoż, zarzucając ino zadkiem samojazdu. Pędzilimy przz miasto z rykiem niestety tylko czterocylindrowego silnika benzynowego, zbyt dużej mocy to on nie miał i gdzieś koło 5000 obrotów się niestety już biedaczyna kręcił. Jechalimy tak sobiei rozmawiali, aż nam ise paliwo poczęło kończyć. Longshoot więc zajechał pod jakąś bramę twierdząc, że tu już na pewno bezpieczni będziemy i że możemy sobie odpocząć po tej męczącej jeździe i dyskusjach wszelakich. Nie wiem czemu wtedy nie wysiadłem z tego samochodu. Usiadłem ja sobie za sterem tegoż pojazdu i dawaj próbować gdzieś zadzwonć, pytać okolicznych ludzi pod tą bramą, co to się okazała wstępem nad nasz brudny, śmierdzący zalew Sokólski, od razu mnie to zdziwiło. Przeca tam nigdy żadnej bramy nie tworzono. W tym momencie właśnie samochód ów samoistnie zaczął jechać, a próbowałem różnego rodzaju sposobów na zatrzymanie bestii. Hamulec nie działał, nieco tylko pojazd zwolnił. Zaciągnąłem więc ręczny i zacząłem szukać biegu wstecznego, co by jeszcze silnikiem dopomóc, nic to jednak nie dało. Dawaj ja więc dzwonić do mojej siostry, żeby coś zrobiła z tym wszystkim, a najlepiej przyjechała tu ze swoijm chłopakiem i zabrali mnie stąd. Do nikogo jednak dodzwonić się nie mogłem, jak zwykle w takich koszmarnych snacy. Skończyłem więc w lesie, z jakimś potężnym głosem coś do mnie gadającym, a Longshoota oczywiście już w tym śnie nie było.